Podobno interesowali się nimi już starożytni, a papcio Freud (a po nim – jego najznamienitszy uczeń, niejaki Pan Jung) – miał na ich punkcie prawdziwą obsesję. Do ich miewania przyznawał się także sam Martin Luther King, a cała reszta pytała – „I co z tego?”. Bo śnić potrafi każdy. Nie każdy jednak umie sny interpretować.
Sen to naturalny proces spoczynku i regeneracji ciała. Mimo tego fizycznego wyłączenia – nasze mózgi ciągle pracują, powodując pojawienie się czasem przerażająco dziwnych, czasem całkiem przyjemnych wizji.
Ten dualizm snu, który jest zarówno błogim odpoczynkiem, jak i momentem wytężonej pracy umysłu, fascynował już starożytnych filozofów, którzy starali się sen zdefiniować, określić, wyjaśnić. Zainteresowanie snami wykazywali zresztą nie tylko najmądrzejsi świata minionego, z Platonem i Arystotelesem na czele, ale i ludy ciut mniej cywilizowane, które nocny spoczynek (i towarzyszące mu wizje, rzecz jasna), kojarzyły z przenikaniem się światów żywych i umarłych. Sny miały być więc swoistym kanałem, platformą, dzięki której dusze przodków komunikowały się z żyjącymi członkami konkretnych plemion. Mało czego, w niektórych rejonach Amazonii do dzisiaj szamani wprowadzają się – przy pomocy specyficznych środków – w nienaturalny sen po to, by opiekunów z zaświatów poprosić o pomoc i poradę.
Bardziej „cywilizowaną” modę na interpretację snów i doszukiwanie się w marzeniach sennych wizjonerskich symboli, zapoczątkował (oczywiście!) Zygmunt Freud. Ojciec psychoanalizy uważał, że projekcje senne mają odbicie w naszej osobowości, która w ten sposób – przetwarza najważniejsze wydarzenia, powiela je i emituje w naszym umyśle w formie przyspieszonego filmu. I o ile z częścią freudowskiej teorii, mówiącą o odtwarzaniu kadrów z życia, zgadzają się nawet współcześni psychiatrzy i psychologowie, to kwestia zygmuntowskiego pojmowania wartości symboli – jest tu materią sporną. Cóż, nie od dzisiaj wiadomo, że propagator rozkładania życia ludzkiego na najmniejsze elementy miał obsesje na punkcie… seksu! Freud nie tylko uważał, ze seks jest najsilniej determinującym nas popędem (dzisiaj wiadomo, ze najmocniej oddziałuje strach przez śmiercią), to jeszcze ten sam seks – a dokładniej, potrzeby i marzenia z nim związane – odzwierciedla się w sennej symbolice. Idąc tropem tej seksoholicznej tezy – wyśniony wąż miał być penisem, filiżanka – pochwą, a taniec – pragnieniem odbycia stosunku.
Temat znaczenia symboliki marzeń sennych rozwinęli inni psychoanalitycy, z Jungiem na czele. Unikali oni jednak ich ścisłego powiązania ze (świadomą lub nie) seksualnością, tłumacząc senne mary projekcją marzeń, utożsamianiem wyśnionych wydarzeń z życiem realnym czy z własną osobą.
Współcześni psychoanalitycy uznają powszechnie, że sny są odbiciem rzeczywistości. W ramach dowodu, przytaczają wyniki badań sprzed kilku dekad. Przełomowy dla badań snu test, został przeprowadzony w chwili technicznej rewolucji, kiedy na coraz większej popularności zyskiwały „kolorowe” telewizory. Okazało się wtedy, że osoby, które oglądały jedynie „czarno – białą” telewizję… śniły najczęściej w odcieniach szarości. I odwrotnie, rzecz jasna – ludzi, którzy zakupili nowoczesne odbiorniki telewizyjne, nawiedzały głównie kolorowe sny.
A jak do tego wszystkiego mają się senniki? Jak przeciwstawić tym poważnym, naukowym wywodom twierdzenie, że wyśniony, zepsuty ząb zapowiada tragedię, a latanie, swobodne unoszenie się nad ziemią – oznacza powodzenie? Cóż, w tym wszystkim pewne jest jedynie to, że za stworzenie sennika odpowiedzialni są starożytni Egipcjanie, którzy w oparciu o interpretację sennych symboli – podejmowali najbardziej strategiczne decyzje. Sny i powiązane z nimi symbole – przewijają się także od zarania dziejów w kulturach europejskich, azjatyckich, a prorocze, nocne wizje – pojawiają się nawet w biblijnych przypowieściach. O tym, dlaczego konkretne symbole tłumaczy się tak, a nie inaczej… trudno jest cokolwiek wiążącego powiedzieć. Tak samo, jak trudno wyjaśnić, dlaczego w tak ogromnej liczbie przypadków – interpretacja sennej symboliki znajduje potem potwierdzenie w prawdzie…